Sprawdź najnowsze posty również na: https://www.instagram.com/sayto_blog_z_pasja/

Zaginiony świat koni, Tomasz Jarosz: Recenzja

by - stycznia 11, 2021

Jazda konna to pasja mojego życia, i przenosi się to także na książki. Z uporem maniaka poszukuję końskich lektur, które zajmują aktualnie ponad połowę dużej półki. Tym razem uwagę mojego czujnego oka przykuł nietypowy tytuł, kusząc bajeczną okładką i tajemniczym opisem. Fakt, że fantastyka to prawdziwy rarytas w tej tematyce, dodatkowo mnie nakręcił. Zawsze wyobrażałam sobie świat koni jako piękne, dzikie, zielone miejsce, pełne spokoju, gdzie naprawdę można być sobą. Tymczasem Zaginiony świat koni Tomasza Jarosza okazał się drogą cierniową.


Już od pierwszych stron oczywistym jest, że mamy do czynienia z wielkim, ponadczasowym konfliktem dwóch narodów, reprezentujących dwa końce bieguna duszy. Wcale nie tak daleko, na innej planecie mieszkają kosmiczne konie zwane Ermirami, które posiadają najbardziej zaawansowaną technologię ze wszystkich i chodzą na dwóch nogach. I mają dłonie. I stopy. Za pierwszym razem po przeczytaniu tej rewelacji szybko odłożyłam książkę i próbowałam zapomnieć obrazek, jaki podsunęła mi wyobraźnia. Ostatecznie jak się człowiek przyzwyczai, nie jest tak źle. Z drugiej strony mamy szarą, brutalną społeczność istot podobnych do nas, gotowych na wszystko, byle tylko zdobyć władzę. Szlachetni Ermirowie, nieznający nawet znaczenia słowa ,,wojna", przytłoczeni potęgą nienawiści Kratów, postanawiają czmychnąć na Ziemię, bo ludzie wydają im się taką ciekawą rasą - jednocześnie zdolną do kochania i zabijania. Cała nadzieja spoczywa na barkach 13-letniej Mileny, wzoru niewinnej, porządnej nastolatki, która niczym Alicja z krainy Czarów zostaje wybrana do wypełnienia największej misji, jaką widział świat: w skrócie, ratowania wszechświata.

Opowieść jest zupełnie czarno-biała, począwszy od charakterystyki planet, na akcji kończąc. Nie ma tu miejsca na żadne odcienie szarości, granice są jasno określone. Zostajemy wyraźnie poinformowani, komu mamy kibicować, a kogo nienawidzić całym sercem. Postacie dobra i zła są schematyczne do bólu. Nawet przemiany Kratów w Ermirów lub na odwrót wydają się sztuczne, robione na siłę. Wymagający czytelnik ma pełne prawo odczuwać niedosyt, przynajmniej ja się rozczarowałam.

Warstwa językowa powieści jest prosta, pisana głównie w mowie potocznej, chwilami jej banalność i infantylizm przyprawiają starszych o wymioty. Z drugiej strony zawiera sporo fachowych określeń i patetycznych zwrotów, które mogą sprawiać trudności młodszym czytelnikom. W wielu innych książkach młodzieżowych i dla dzieci stylistyka nie sprawiała mi kłopotów, tu irytuje i utrudnia podążanie za akcją. Na moje oko Tomasz chciał stworzyć coś na podobieństwo Małego Księcia, lekturę uniwersalną, co niestety się nie powiodło. W efekcie czyta się ją dość ciężko, mozolnie, nieustannie próbując się odnaleźć w chaotycznym natłoku zdań, z mnóstwem niepotrzebnych wtrąceń. Autor nie daje czytelnikowi szansy na samodzielne myślenie, natychmiast spieszy z konwencjonalnym wyjaśnieniem, totalnie rozbijając budowane napięcie i łagodną atmosferę tajemniczości. Bohaterowie mają więcej szczęścia, niż człowiek, któremu kromka upadnie masłem do góry. Wszystko idzie im jak z płatka, bez żadnych rzeczywistych komplikacji. Odnoszę wrażenie, że książka była pisana bez żadnego ładu, składu ani planu, a remedium twórcy na każdy problem fabularny jest stworzenie kolejnej legendy, zdolności lub cudownego zbiegu okoliczności. Systematycznie pojawiają się zupełnie nowe cele i zamierzenia, które natychmiast stają się absolutnym numerem jeden, niezależnie od tego, czy poprzednie zostały spełnione. Nie mam nic do pisania na spontana, sama tak zwykle postępuję, ale myślę, że w tym przypadku lepiej sprawdziłby się porządny szkic.

Książka naszpikowana jest literówkami i błędami logicznymi. Oczywiście, w fantastyce wszystko można wytłumaczyć jednym słowem: Magia. Ale nawet ona ma swoje zasady i ograniczenia, które tu jakoś nie działają. To znaczy są olewane, kiedy jest to wygodne, i to już na samym początku. Karo, jedna z Ermirek, porozumiewa się z Mileną za pomocą myśli, by wprowadzić ją w ich świat. Pół minuty później powiedziane jest, że na Ziemi telepatyczna komunikacja jest bardzo ryzykowna, bowiem Kraci mogą w tym czasie z łatwością wykryć ich obecność. Oczywiście tym razem pewnie zaspali. Przenosimy się teraz do Irlandii, gdzie dziewczyny zbierają kompanię, między innymi w postaci wujka Miłosza, przeciętnego faceta w średnim wieku. Wpierw zostaje odarty z godności, z rozbitym telewizorem (świętość!), przeciągnięty po całym Dublinie, po czym w skrócie poinformowany o tym, że kosmici istnieją, świat jest w wielkim niebezpieczeństwie, a oni muszą ruszyć mu na ratunek. Podejmują decyzję za niego. Co na to Miłosz? OK. Ja rozumiem, że miłość odbiera rozum, ale... ok? Lecimy dalej. Podczas tortur na statku Kratów Karo budzi się w sztucznie wykreowanej rzeczywistości na otoczonej sięgającymi nieba klifami piekielnej plaży o długości około 4-5 metrów. Tuż za rogiem napisane jest, że po przejściu kilku kilometrów postanowiła spróbować wspiąć się na skały. Hm, może chodziła w kółko? Bardzo ciekawą kwestią jest też jej wiek. Na początku podaje się za rówieśniczkę Mileny - 13 lat według ziemskiej miary, 180 lat na swojej planecie. Potem okazuje się, że jednak 12, a dla Emirów około 100. Ktoś tu zaspał na lekcji o zaokrąglaniu... Swoją drogą, Milena też nam równocześnie odmłodniała o rok. 

To, że Milena miała dopiero dwanaście lat, dawało jej przywilej niedojrzałości, wielką moc, której nikt nie mógł przewidzieć. 

A to zdanie tu po prostu zostawię. Przywilej niedojrzałości, w historii pojawia się też jednorożec... dajcie znać o swoich skojarzeniach :)

Niby szczegóły, a robią dużą różnicę. W kilku miejscach wciśnięte jest niezgrabnie, na chama, przesłanie, że zabijanie koni na rzeź jest zUe, jakby autor bardzo chciał do tego nawiązać, ale nie miał jak. Cieszy mnie jednak fakt, że to stwierdzenie jest pokazane jako słuszne tylko z perspektywy Mileny. Mimo, że kocham konie całym sercem, zdaję sobie sprawę, że inne zwierzęta rzeźne nie mają lepiej i jest to problem szeroki i głęboki jak ocean. Typowo końskich kruczków nie ma zbyt wiele jak na standardy, toteż pominę je milczeniem.

Główna bohaterka jest płaska jak deska podłogowa. Nie jestem w stanie wymienić ani jednej cechy jej charakteru. Kiedy ma być delikatna, to jest naszym delikatnym kwiatuszkiem, kiedy ma być twarda, jest twardsza od dębu. Kiedy ma być miła, będzie miła do oporu, kiedy ma być bitch, będzie sypała ciętymi ripostami z rękawa. Najważniejsze, że jest naszą jedyną nadzieją. Z innymi postaciami jest odrobinę lepiej, mogę im przypiąć łatki typu ,,kochająca mamusia", ,,szef złol" i tak dalej. Jest jedna, wyróżniająca się osoba, która intryguje mnie jako czytelnika. Robin Goodfellow. Wygnany setki lat temu za głoszenie herezji Ermir przemieniony w człowieka, inteligentny śmieszek, ambitny wynalazca, zdolny do poświęceń z zimną krwią. W jego przypadku naprawdę czułam, że istnieje, nie jest tylko pozbawioną woli amebą. Szkoda, że pod koniec zostaje wykluczony w błazeńskim stylu. 

Tytuł ten mimo wszystko posiada jedną ogromną zaletę, dzięki której za drugim razem byłam już w stanie czerpać jakąś przyjemność z czytania. Wyobraźnię. Tego zdecydowanie autorowi, i jego córce, bowiem to w większości jej pomysły, zazdroszczę. Świat powieści jest bardzo rozbudowany, pełen różnorodnych, magicznych stworzeń i interesujących historii, które mój umysł jest w stanie przyjąć. Nie sposób nie wyjść z podziwu dla tej iście ułańskiej, kolorowej fantazji. Zaginiony świat koni to ogromny potencjał z kiepską realizacją. Młodszy czytelnik pewnie patrzyłby na nią łaskawszym okiem, jednak dalej nie należy do pozycji wysokich lotów. Nie jest to książka bezwartościowa, ale trudno mi znaleźć w niej ujmujące walory. Przeczytane, zaliczone, nic ponad to.

>KUP TERAZ<

You May Also Like

0 Komentarzy

Dziękuję bardzo za odwiedziny na blogu. Zostaw po sobie ślad!
Pamiętaj tylko o netykiecie ;)